Texto en español en Badosa: "Un drama de nuestro tiempo"
Traducción del Español al Inglés (Przekład z hiszpańskiego na angielski): Michele McKay Aynesworth
Traducción del Inglés al polaco (Przekład z angielskiego na polski): Marcin Kucharski
Historia ta miała miejsce, gdy młodość i optymizm
byli mi bliskimi przyjaciółmi.Wiosenny wiatr przechadzał się po ulicy Matienzo
w Las Cañitas około 11.00 pewnego czwartku, dniu, w którym wolny byłem od
wszelkich zajęć nauczycielskich. Nauczałem Języka i Literatury w wielu szkołach
średnich. Byłem przepełnionym miłością do wyobraźni i książek
dwudziestosiedmiolatkiem.
Siedziałem na balkonie, popijając mate i
kolejny raz, po prawie piętnastoletniej przerwie, czytałem urocze opowieści z
Kopalni Króla Salomona. (Z przykrością stwierdziłem, że gdy byłem chłopcem,
podobały mi się znacznie bardziej).
Nagle poczułem na sobie czyjś wzrok.
Spojrzałem w górę. Na jednym z balkonów
budynku stojącego na wprost tego, w którym mieszkam, na wysokości mojego
mieszkania, wyśledziłem wzrokiem młodą kobietę. Uniosłem dłoń i pomachałem. Ona
zaś, odmachała mi po czym opuściła balkon.
Zaciekawiony rozwojem sytuacji, spróbowałem
dostrzec wnętrze jej mieszkania, jednak bez rezultatu.
– Nic z tego nie będzie – powiedziałem do
siebie, powracając do lektury.
Nie zdążyłem przeczytać nawet dziesięciu
linijek a ona była już z powrotem na balkonie, tym razem z ciemnymi okularami
na nosie. Położyła się na leżaku.
Zacząłem gorączkowo dawać sygnały i
gestykulować. Młoda kobieta czytała – albo udawała, że czyta – magazyn. „To
podstęp”, pomyślałem, „to nie możliwe, żeby mnie nie widziała, pewnie udaje, a
ja mogę cieszyć się przedstawieniem”. Nie mogłem dostrzec jej rysów, ale mogłem
stwierdzić, że była wysoka, szczupła a włosy miała proste, do ramion. W sumie,
wyglądała na piękną kobietę, miała może dwadzieścia cztery, może dwadzieścia
pięć lat.
Opuściłem balkon, poszedłem do sypialni i
podglądałem przez okiennice. Patrzyła w moim kierunku. Wybiegłem, więc i
złapałem ją na gorącym uczynku.
Wymachiwałem pompatycznie w jej kierunku,
domagając się odpowiedzi. Rzeczywiście, odmachała. Po takich pozdrowieniach,
zazwyczaj następuje nawiązanie rozmowy. Ale oczywiście nie zamierzaliśmy
przecież wrzeszczeć do siebie z takiej odległości. Uniosłem więc wskazujący
palec prawej ręki do ucha i wykonałem obrotowy ruch tak, żeby, jak ktoś się
jeszcze nie domyślił, zasugerować rozmowę telefoniczną. Wzruszając ramionami i
rozkładając bezradnie ręce, kilkukrotnie próbowała pokazać, że nic nie rozumie
. Dziwka! Jak mogła nic nie rozumieć?
Wszedłem z powrotem do środka, odłączyłem
telefon z gniazdka i zabrałem go ze sobą na balkon. Trzymałem go nad głową,
niczym puchar z igrzysk lekkoatletycznych. „I co ptasi móżdżku, kapujesz
teraz?” Tak, skapowała, uśmiech od ucha do ucha zagościł na jej twarzy, skinęła
twierdząco głową.
Dobrze. Miałem już jej pozwolenie. Jedyne
czego nie miałem, to jej numer telefonu. Musiałem go poznać używając tylko
języka ciała.
Na powrót zacząłem używać skomplikowanych
gestów i sygnałów. Sformułowanie pytania nie było łatwe, ale doskonale zdawała
sobie sprawę z tego, co chciałem wiedzieć. Naturalnie, jak każda kobieta,
chciała się ze mną troszkę podroczyć.
Rozciągnęła zabawę w czasie, tak bardzo, jak
to tylko możliwe. W końcu, udawała, że zrozumiała to, co bezwątpienia było
jasne od samego początku.
Palcem wskazującym rysowała jakieś hieroglify
w powietrzu. Zdałem sobie sprawę, że rysowała cyfry, jednak tak, jak ona je
widziała, więc musiałem odkodować je, tak jakbym widział je w lustrze. W ten
oto sposób, udało mi się odczytać siedem cyfr, które miały pozwolić mi na
kontakt z dobrze wyglądającą sąsiadką z naprzeciwka.
Byłem w niebo wzięty. Podłączyłem telefon i
wykręciłem numer. Już po pierwszym sygnale ktoś odebrał.
– Halloooo!! – w moim uchu rozbrzmiał
głęboki, męski głos.
Zawachałem się zaskoczony.
– Kto tam? – dodał grzmiący głos z nutą
złości i niecierpliwości.
– Uh – wymamrotałem przestraszony – Czy
dodzwoniłem się pod 771…?
– Mocnej, seńor! – przerwał mi nagle – nic
słyszę, seńor! Do kogo chciałeś się dodzwonić seńor?
Powiedział “mocniej” zamiast “głośniej”,
powiedział “nic słyszę” zamiast „nic nie słyszę”, powiedział seńor takim tonem,
jakby mówił do debila. Przerażające. Wyjąkałem:
– Uh… Z dziewczyną…
– Jaką dziewczyną, seńor? O jakiej
dziewczynie mówisz, seńor? – W piorunującym głosie słychać było nutę groźby.
Jak wytłumaczyć coś komuś, kto nie chce
czegoś zrozumieć?
– Uh… Z dziewczyną z balkonu – powiedziałem
cieniutkim, ledwo słyszalnym głosem.
Pozostał niewzruszony. Wręcz przeciwnie,
jeszcze bardziej go to rozzłościło.
– Proszę, nie zawracaj nam głowy, seńor!
Jesteśmy zapracowani, seńor!
Irytujący odgłos odkładanej słuchawki
zakończył rozmowę. Zaniemówiłem na jakąś minutę. Spojrzałem na telefon i
zakląłem przez zaciśnięte zęby.
Potem nawrzucałem pod nosem tej głupiej dziewczynie,
która nie raczyła odebrać telefonu osobiście. Następnie stwierdziłem, że to
była moja wina, że zadzwoniłem zbyt szybko. Mężczyzna o grzmiącym głosie
odebrał tak szybko, musi mieć telefon pod ręką, może na biurku. To pewnie dlatego powiedział: „Jesteśmy zapracowani”.
Ale co z
tego? Każdy pracuje, to przecież nic wyjątkowego. Próbowałem go sobie
wyobrazić, dodając mu odrażających cech, był tłustym, rumianym, upoconym
grubasem.
Ten gość
o tubalnym głosie bezwarunkowo pokonał mnie przez telefon. Dopadł mnie zły
nastrój i zapragnąłem zemsty.
Po tym
jak wróciłem na balkon, postanowiłem zapytać młodą kobietę o jej imię. Nie było
jej tam.
–
Oczywiście – wydedukowałem optymistycznie – przecież stoi teraz nad telefonem i
czeka aż zadzwonię.
Z
następną dozą optymizmu, ale w pewnym sensie i trwogi, wykręciłem siedem cyfr.
Usłyszałem jeden sygnał i nagłe:
–
Halloooo!!
Przerażony
rozłączyłem się.
Pomyślałem:
– Ten
troglodyta może mnie tyranizować tylko dlatego, że brakuje mi jednej rzeczy:
imienia osoby, z którą chciałem rozmawiać. Muszę je zdobyć.
Potem
wywnioskowałem:
– W
książce telefonicznej jest sekcja, w której można odnaleźć czyjeś imię. Nie mam
książki telefonicznej. Duże firmy je mają. Banki są dużymi firmami. Stąd też
banki je mają. Mój przyjaciel Balbón pracuje w banku. Banki otwierają w
południe.
Poczekałem
do 12.30 i zadzwoniłem do Balbóna
– Oh,
drogi Fernando – powiedział podnosząc słuchawkę – nawet nie wiesz jak się
cieszę, że cię słyszę…
– Dzięki
Balbón, ale słuchaj…
– …ten
głos, taki beztroski, głos mężczyzny, który nie ma w życiu obowiązków.
Szczęściarz z ciebie, drogi Fernando, jak tak sobie dryfujesz na falach
szczęśliwego życia, nie pozwalając czynnikom zewnętrznym na zakłócanie spokoju.
Szczęściarz z ciebie…
Nie mogę
tego udowodnić, ale musicie mi uwierzyć: Przysięgam, Balbón istnieje i naprawdę
mówi takie rzeczy.
Rzucając
w moją stronę tak wymyślne zaklęcia, nie dając mi dojść do słowa, przeszedł do
użalania się nad sobą.
Dla
porównania, ja, skromny nic nieznaczący Balbón, żyje sobie tym samym życiem,
jakim żył wczoraj i jakim będzie żył jutro, a także po wieki wieków, wlekąc ze
sobą ciężki bagaż nędzy i bólu przez zdradliwą planetę…
–
Słyszałem tę historię już tysiące razy.
Zamyśliłem
się, wyczekując końca potoku żali. Następnie, niespodziewanie usłyszałem:
– Miło
było cię usłyszeć, trzymaj się, narazie.
I się
rozłączył.
Obruszony,
zadzwoniłem jeszcze raz.
– Che,
Balbón! – odezwałem się z wyrzutem. – Dlaczego się rozłączyłeś?
– Ah –
odparł – chciałeś mi coś powiedzieć?
–
Chciałbym, abyś zajrzał w książkę telefoniczną, sprawdził czyje nazwisko
widnieje obok numeru telefonu…
– Czekaj,
szukam swojego wiecznego pióra. Nienawidzę pisać ołówkiem ani piórem kulkowym.
Robiłem
się niecierpliwy.
Wreszcie,
po kilku minutach, odparł:
– Ten numer należy do IRMY G. DE.
CASTELLUCCI. Castellucci przez dwa el i dwa ce. A tak właściwie, po co ci to?
– Dzięki
wielkie, Balbón. Wyjaśnię ci to kiedyś. Narazie.
W końcu
byłem w posiadaniu potężnej broni. Wybrałem numer dziewczyny.
–
Halloooo!!- zagrzmiał jaskiniowiec.
Bez
wachania, dźwięcznym, modulowanym głosem, a nawet z nutą stanowczości
wyartykułowałem:
–
Chciałbym rozmawiać z Seńoritą Castellucci.
– Kto
mówi seńor?
Wkurzał
mnie zwyczaj pytania kto mówi. Żeby wyprowadzić go z równowagi powiedziałem:
– Tu
Tiberíades Heliogábalo Asoarfasayafi.
– Ale
seńor – wybełkotał – Państwo Castellucci nie mieszkają tu już od ponad czterech
lat, seńor. Tyle ludzi tu dzwoni, pytając o tych cholernych Castellucci, seńor!
– Skoro
już tutaj nie mieszkają, to po jaką cholerę pytasz mnie kim jestem?
Rozłączył
mnie, wrzucając wściekle słuchawką. Nie dał mi nawet najmniejszych szans na
protest przeciw jego despotycznemu zachowaniu. Cóż, nie zamierzałem tak tego
zostawić!
W
mgnieniu oka wykręciłem numer jeszcze raz.
–
Halloooo!!
Wymawiając
powoli każde słowo, jakbym był upośledzony umysłowo, zapytałem:
– Czy
mogę plosić s kimś s lodziny Castellucci?
– Nie,
nie możesz, seńor! Castellucci nie mieszkają tu od czterech lat, seńor!
– Oh, to
śfietnie. To ty seńor! Castellucci … Co słychać, seńor Castellucci?
– Nie,
nie seńor! Posłuchaj, seńor! – Prawie wybuchnął ze złości. – Castellucci nie
mieszkają tutaj od siedmiu lat, seńor!
– Wsystko
w porządku, seńor Castellucci? – grzecznie zapytałem. – A siostra? A maleństwa?
Nie pamiętas mnie, seńor Castellucci?
– Ale kim
jesteś, seńor? – Oprócz tego, że potwór był przerażający, to jeszcze ciekawski.
– Tu
Alnie, seńor Castellucci.
– Arnie?
– powtórzył ze wstrętem – a nazwisko?
– Alnie, seńor Castellucci, z księgalni.
– Skąd? Księgarni? – Nie zrozumiał mnie
dobrze: byłem bliski głośnego parsknięcia śmiechem.
– Alnie,
seńor Castellucci, Alnie West.
– Arnie
West? Jaki znów Arnie West?
– Alnie
West, ten, co ma zeza i brodę fest, seńor Castellucci.
Eksplodował
jak bomba atomowa:
– Zrób mi
koleś przysługę i spadaj. Lepiej strzel sobie w łeb, klownie jeden!
– Nie
mogę, seńor Castellucci. Ostatnim lazem, gdy chciałem scelić se w łeb, pzez
pzypadek zasceliłem pingwina z Antalktyki, seńor Castellucci.
Nastąpiła
chwila ciszy, tak jakby, w swoim całkowitym szaleństwie, zużywał tlen z całej
atmosfery, by nie umrzeć na apopleksję.
Czekałem
cierpliwie.
Wtedy, w
szczycie złości, dusząc się własną furią, demon wytoczył przeciwko mnie ciężką
artylerię. Krzyczał, wypluwał słowa tak szybko, że obijały się jedno o drugie.
– Idź do
diabła, ty syfiliczna, obślizgła, kupo syberyjskiego gówna, ty umysłowa
sieroto, ciastogłowy onanisto, pasożycie jeden, twoja matka jest zjebaną
kurwą!!!!
– Tak się ciesę, ze tak dobze o mnie mówis,
seńor Castellucci, muchas glacias, Castellucci
Cisnął wściekle słuchawką z olbrzymim hukiem.
Szkoda, bo podobały mi się te obelgi. To było cudowne uczucie, móc wyobrazić
sobie własnego wroga, jak robił się purpurowy, pocił, rwał włosy z głowy i
obgryzał paznokcie… może nawet zepsuł sobie telefon waląc nim z takim impetem.
Poczułem coś, jakby szczęście. Nie miało już
znaczenia to, że nie mogłem porozmawiać z dziewczyną z balkonu.
Publicado en polaco en Świat Opowiadań
No hay comentarios:
Publicar un comentario